Witajcie!
Dzisiaj brak meczu, córeczka wyjątkowo poszła już spać, także jest chwila żeby przysiąść do jakiegoś złotego płynu 😉
W kieliszku ląduje dziś whisky o nieprzyjaznej do wymówienia dla użytkownika nazwie (tylko na początku) reprezentująca wyspę Islay. Jednak reprezentantką jest tylko z miejsca pochodzenia (i napisu na butli 🙂 ). Nie doszukamy się tu pokładów torfowego dymu. Pijąc ją w ciemno, można by mieć problem z określeniem jej pochodzenia.
Destylarnia Bunnahabhain to ta z niewielu, których czas i trendy się nie imają – wszystko po staremu.
Zaletą tej whisky jest naturalny kolor, brak filtracji na zimno, no i w miarę przyzwoicie nie zaniżona moc 🙂
Ale do rzeczy.
Moje odczucia:
OKO: wyblakły bursztyn 🙂
NOS: wąchając w butelce uderza w nos kawowy aromat. W kieliszku wyczuwalne nuty kwiatowo-owocowe, troszkę miodu, słód. Po dodaniu odrobiny wody zapachy się zaokrąglają, czuję rodzynki, zawilgocone drewno.
JĘZYK: orzechy, lekka słodycz śliwki, wymieszana z pieprznością. Delikatnie rozgrzewająca. Moooże czuć w tle tła posmak dymu 🙂
FINISZ: średnio długi, jakby wiśnie w czekoladzie, znów dosłownie muśnięcie dymu.
Whisky z Islay – o matko, nie piję, bo śmierdzi asfaltem i spalonymi ziemniakami. Tak powie wielu, ale warto spróbować tej Bunny. Dobre wprowadzenie i przygotowanie się na większy kaliber z Islay w postaci Lagavulina, Ardbega i innych torfowych niszczycieli.
Także do sklepu i do szkła! 🙂
Ocena: 83/100
This website is amazing. I will tell about it to my friends and anybody that could be interested in this subject. Great work guys!